Makuszyński O dwóch takich co ukradli księżyc • Książka ☝ Darmowa dostawa z Allegro Smart! • Najwięcej ofert w jednym miejscu • Radość zakupów ⭐ 100% bezpieczeństwa dla każdej transakcji • Kup Teraz! Explore songs, recommendations, and other album details for O Dwóch Takich, Co Ukradli Księżyc by Lady Pank. Compare different versions and buy them all on Discogs. O dwóch takich co ukradli Księżyc 1962r. (O dwóch leniach i jednym co zniszczył Polskę). spoko®. 01:44:00. O dwóch takich co ukradli księżyc 2012-03-22. (01h44m01s). spoko®. 01:15:18. SD 79 O dwóch takich, co ukradli Księżyc (1962) WEB-DL. 01:49:55. K. Makuszyński O DWÓCH TAKICH CO UKRADLI KSIĘŻYC • Książka ☝ Darmowa dostawa z Allegro Smart! • Najwięcej ofert w jednym miejscu • Radość zakupów ⭐ 100% bezpieczeństwa dla każdej transakcji • Kup Teraz! . ROZDZIAŁ ÓSMY w którym Jacek i Placek nie mog± wyj¶ć zdumienia, ale wchodz± do nieznanego miasta Wszyscy się na nas zawzięli! - mówił Jacek - chc± nas zgubić i zamordować! - To chyba dlatego, że nikomu nie uczynili¶my nic złego - odrzekł Placek. - Może gdyby¶my byli Ľli i zło¶liwi, wszyscy by się nas bali. - Jeste¶my biedne i opuszczone sieroty - żalił się Jacek. - I znowu musimy wędrować na głodno. Bodaj pchły zjadły tego niedĽwiedzia: omal mi ko¶ci nie pogruchotał, tak że i¶ć nie mogę. Wstyd i hańba, żeby taki ogromny bęcwał rzucał się na dwoje niewinnych dzieci. - A to wszystko przez starego człowieka, bo nikt inny, tylko on namówił tego głupiego niedĽwiedzia, aby nas pobił. Cóż mu to szkodziło nocować na polu, a nam pozwolić mieszkać w szałasie? Zły to musi być człowiek i bez serca. Ale dok±d my idziemy, Placku? - Czy ja wiem? Nigdzie ani drogi, ani ¶cieżki. Bardzo zgłodniali, pożywili się opadł± z dębów żołędzia i gar¶ci± jagód, kwaskowatych i niesmacznych. Tymczasem zaczęło szarzeć. - Nie podoba mi się ta okolica - rzekł Jacek - pusto tu i niemiło. Wolałbym zreszt± pój¶ć dalej, bo jeste¶my jeszcze zbyt blisko tego niedĽwiedzia, a nie wiadomo, czy nie zechcę nas ¶cigać. Widzę daleko st±d jakie¶ lasy i wody, trzeba będzie tam doj¶ć i znaleĽć na noc posłanie. - Nie wiem, czy dojdę - biadał Placek - to co¶ bardzo daleko. - I ja też ledwie poruszam nogami, ale nie ma rady, w lesie zawsze lepiej. - ChodĽmy! - stękn±ł Placek. - ChodĽmy! - westchn±ł Jacek. Szli w milczeniu, niespokojnie spozieraj±c na boki, bo ciemno¶ć zapadała coraz gęstsza i coraz bardziej wilgotna: zdawało się, jakby kto¶ wywrócił ponad nimi olbrzymi± kadĽ czarnego atramentu. Nie było widać żadnej gwiazdy ani nie było księżyca, choć wczoraj jeszcze pysznił się swoim srebrnym kręgiem. Niebo musiało być zawalone chmurami. - Daleko jeszcze do tego lasu? - pytał Placek. - Już nic nie widać - odrzekł Jacek - ale zdaje mi się, że las jeszcze daleko. - W takim razie jest to głupi las! - Czemu głupi? Czy widziałe¶ kiedy m±dry las? - M±dry, niem±dry, ale widziałem taki, co sam chodzi. Mógłby ten las, do którego idziemy, podej¶ć ku nam. - Z tamtym lasem to była jaka¶ nieczysta sprawa i czarodziejska sztuka. Czego wyjesz? - To nie ja zawyłem - odrzekł niespokojnym głosem Placek - my¶lałem, że to ty... - Ja też nie. Słuchaj! Daleko, z lewej strony, co¶ zawyło głucho i przeci±gle. - Co to może być? - Nie wiem! To s± jakie¶ diabelskie wycia. Uciekajmy na prawo! Zmienili kierunek i pobiegli na prawo. Stamt±d jednak dobiegł ich po chwili straszny, głęboki bek. - Kto¶ nas ¶ciga! - mówił gor±czkowym szeptem Jacek. - Nie widzę cię, gdzie jeste¶? - Ani ja nie widzę ciebie - odpowiedział strwożonym głosem Placek. - Podaj mi rękę. Boję się! - I ja się boję! Tak, dobrze, trzymajmy się za ręce... - ChodĽmy! Co¶ wyje z lewej strony i co¶ beczy z prawej, ale przed nami wolna droga. - A za nami? - Za nami? Przystańmy, trzeba zobaczyć. Obejrzeli się i zdrętwieli: poza nimi patrzyły z ciemno¶ci ogromne, zielone ¶lepia. - Uciekajmy! - krzykn±ł Jacek. Zaczęli gonić po bezdrożach, przez jakie¶ puste pola. Wci±ż słychać było wycia i beki, a ile razy obejrzeli się poza siebie, widzieli te tajemnicze ¶lepia. Duch już w nich zamierał, kiedy nagle ujrzeli przed sob± na jakiej¶ wyniosło¶ci łunę ogniska. Odetchnęli na widok żywego ognia; sił im przybyło, więc jak pływak, co pruje zawzięcie czarne wody, tak oni płynęli przez tę noc czarn± i ciemn±, pełn± złych głosów, szumów, dzwonień, westchnień i beków. Ogień płon±ł coraz jaskrawiej jak purpurowy kwiat, co coraz pełniej rozkwita. Wiatr chwiał nim na wszystkie strony, jakby chciał z korzeniem wyrwać ten krzew ognisty. Blask ognia był silny i barwił szerok± przestrzeń. W pewnej chwili zdawało się chłopcom, że biegn± w±sk± ¶cieżyn±, a po jej stronach plami się jakie¶ czarne bagno i jaka¶ topiel wod± połyskuj±ca. Gdyby nie ten blask, co naprzeciw nich wybiegł, i gdyby nie ta krwawa latarnia ognia, byliby weszli na zdradzieckie trzęsawiska. W jej zbawczym rozbłysku widzieli jednak coraz wyraĽniej jak gdyby groblę, lekko. wznosz±c± się ku górze, ku ogniowi. Kiedy już byli blisko niego, ujrzeli zarys jakiej¶ niewielkiej postaci, co jedn± rękę podniósłszy ku twarzy, jakby chc±c przytłumić jaskrawy blask ogniska, patrzyła nieruchomo w tę stronę, z której przychodzili. Chłopcy przystanęli zadyszani, jakby chc±c wyrozumieć wzrokiem, kogo maj± przed sob±. - Widzę człowieka - szepn±ł Jacek - kto to może być? - Może to kto¶, co zastawia na nas pułapkę - rzekł cicho Placek - b±dĽmy ostrożni... Wtem od ognia przypłyn±ł do nich głos. Brzmiał tak ciepło, jakby się nagrzał w gor±cej czerwieni ogniska. Głos zapytał: - Czy to ty nadchodzisz, mój synu? - To jaka¶ kobieta! - rzekł pewnym głosem Jacek. - ChodĽmy ku niej. Placek jednakże, usłyszawszy ten głos, zmartwiał i nie ruszał się z miejsca wlepiwszy oczy w mówi±c± kobietę. - Czemu stoisz jak słup? - zapytał Jacek. - Jacku - mówił cicho Placek - to dziwne... - Co dziwnego? - Przypatrz się dobrze, bo mnie się zdawało, kiedy usłyszałem ten głos... - Co ci się zdawało? - Że to przemówiła... że to przemówiła... nasza matka... - To nie może być! - Nie wiem, ale ten głos... kiedy powiedziała: "czy to ty nadchodzisz, mój synu?…" Jacek spojrzał pilnie ostrym wzrokiem i niedowierzaj±co pokręcił głow±. - To nie może być nasza matka, bo i sk±d by się tu wzięła? - Ale ten głos!... - Łudzi cię tylko głos. To jednak z pewno¶ci± nie jest nasza matka. - Sk±d masz tę pewno¶ć? - A st±d, że nasza matka zapytałaby: czy to wy nadchodzicie, synowie moi - a ta czeka na jednego tylko. - Tak, tak, to prawda. Nas jest dwóch... Ale zbliżajmy się ostrożnie. - Kogóż się boisz, kobiety? - Nie boję się, ale mi jest jako¶ dziwnie... Kobieta u ogniska powtórzyła tęsknym, pełnym drżenia głosem: - Czy to ty nadchodzisz, mój synu? Oni zbliżyli się ku niej niepewnie, baczni na wszystko, takie już bowiem widzieli rzeczy dziwne i czarodziejskie, że nie dowierzali nikomu. - Ach, to nie jest mój syn! - westchnęła kobieta. Była stara, zwiędła, siwa i biedna. Nie wiadomo, jaki kolor miała jej twarz, bardzo pomarszczona, gdyż ogień malował j± mocnym rumieńcem, który dziwnie wygl±dał wobec siwych. włosów. W zgrzybiałej tej postaci jedno było młode i żywe: jej oczy. Spojrzenie miała jastrzębie, mocne i przenikliwe, jakby w oczach mieszkała jej dusza i jakby w nich całe skupiło się życie; zdawać się mogło, że nic innego ta kobieta nie czyni, tylko wci±ż patrzy i wci±ż czego¶ wygl±da, tak że oczy jej zaprawiły się w patrzeniu przenikliwym i dotkliwym. Przygasły one, kiedy ujrzały, że to nie ten oczekiwany się zjawił, lecz jacy¶ nieznajomi, dziwnie wygl±daj±cy chłopcy: oberwani, umazani błotem, zastrachani i zmęczeni. Kobieta zapytała łagodnym głosem: - Kto wy jeste¶cie, moje dzieci? Jacek tr±cił nieznacznie Placka łokciem, a ten, żało¶liw± -przybrawszy minę, rzekł: - Jeste¶my biedne sieroty, co nie maj± ani ojca, ani matki. - A dok±d d±życie przez ten straszny kraj? - Sami nie wiemy, w ¶wiat... - O, biedne sierotki! A cóż wy my¶licie znaleĽć na dalekim ¶wiecie? - Pragniemy znaleĽć jak±¶ pracę! - zełgał Jacek. - Ale nigdzie znaleĽć jej nie możemy - dodał Placek. Kobieta zamy¶liła się, potem rzekła: - Po co macie szukać tak daleko, znajdziecie pracę u mnie. Sama jestem bardzo biedna, ale jako¶ wyżyjemy. - A cóż my tu będziemy robić? - To co ja, dzieci drogie. Będziemy palić ogień. - Palić ogień? Po co się on pali? - O, dzieci! Ten ogień was zbawił! Dookoła s± bagna i straszliwe trzęsawiska, a na to suche wzgórze prowadzi jedna jedyna ¶cieżka, na któr± trafili¶cie szczę¶liwie, bo mój ogień pokazał wam drogę. Jest to ¶więty i dobroczynny ogień, który palę dla mojego syna. - A kiedy on wróci? - Nie wiem. Odszedł szukać dla mnie pożywienia przed dziesięciu laty, kiedy był wielki głód i niczym nie mogli¶my się pożywić. Biedactwo: małe było i słabe. Poszedł i od dziesięciu lat wygl±dam go we dnie, a w nocy rozpalam ogień i podtrzymuję go aż do ¶witu, aby mój synaczek nie zbł±dził. - I długo zamierzasz to czynić? - Aż do dnia mojej ¶mierci. Kiedy za¶ nie będę mogła nakarmić ognia drzewem, kiedy nie będę mogła przywlec i rzucić go w ognisko, wtedy sama rzucę się w ogień, aby go podtrzymać jeszcze przez chwilę, bo może wła¶nie wtedy syn mój będzie wracał do mnie przez trzęsawiska. - A je¶li on już nie wróci? Kobieta spojrzała z rozpacz±. - Jak to być może, aby dziecko nie wróciło do swojej matki? Chłopcy odwrócili oczy. - Wróci - mówiła kobieta - choćby był na końcu ¶wiata. - A czemuż nie powraca tak długo? - Nie wiem; może go król wzi±ł na żołnierza albo może jęczy w niewoli u zbójców? - A je¶li zgin±ł? - O, nie! - zawołała kobieta. - Moje dziecko żyje! - Sk±d wiesz o tym? - Bo gdyby umarł, to moje serce dałoby mi o tym znać, a zaraz potem by pękło. Mój syn żyje! Dlatego nie przestanę rozpalać ognia aż do ostatniego tchnienia. - Straszna to jest praca! - Nie ma takiej pracy, której by matka nie dokonała dla swojego dziecka. Chłopcy po raz drugi nakryli powiekami oczy, aby przy blasku ognia nie dojrzała w nich fałszu. - Palę ten ogień - mówiła kobieta - dla niego, palę i dla innych. Wielu zabł±kanych ogień ten uratował, wielu ton±cych i grzęzn±cych w bagnie wyprowadził na to bezpieczne wzgórze. My¶lę, że za to Pan Bóg pomoże powrócić mojemu synowi i wskaże mu drogę. Strasznie, strasznie już jestem zmęczona. Od lat dziesięciu nie zaznałam snu w nocy, a we dnie wci±ż się budzę, bo mi się zdaje, że słyszę wołanie. A to tylko na tych trzęsawiskach co¶ woła. - I my słyszeli¶my dziwne głosy. Co to tak woła? - Nie wiem. Może to woła zły duch, aby zbł±kanych sprowadzić ze ¶cieżki, albo może to płacz± ci, co się tu potopili. - A czy jest st±d inna droga? - We dnie można przej¶ć na zachód. - A co jest na zachodzie? - Powiadali kiedy¶ ludzie, że jest tam wielkie miasto. Bardzo to st±d daleko i długo by trzeba wędrować, dlatego zostańcie u mnie. Drzewa tu jest do¶ć, więc będziemy palić wieczysty ogień i będziemy czekać na mojego syna. Pomóżcie mi, dzieci ukochane, och, pomóżcie! Lękam się wci±ż, czy ogień nie jest zbyt słaby, lecz już więcej nie mogę przywlec gałęzi, własne serce cisnęłabym do ogniska, aby zaja¶niało większym blaskiem, lecz jedno tylko mam serce, które musi żyć i być gotowe na przyjęcie mego dziecka. Czy mi pomożecie? - Oczywi¶cie! - rzekł niepewnie Jacek. - Niech wam Bóg zapłaci! Szkoda, że nie macie już matki, boby się uradowała swoimi dziećmi. Pozwólcie, że was ucałuję! Wzięła w swoje spracowane ręce głowę Jacka i ucałowała j± serdecznie, po czym to samo uczyniła z Plackiem, który poczuł na swojej twarzy co¶ ciepłego. Była to gor±ca łza tej kobiety. Placek zadrżał i poczuł w sercu jak±¶ nieznan± rzewno¶ć. Ockn±ł się jednak szybko i spojrzał pilnie na Jacka, badaj±c, czy on tego nie dojrzał. Jacek jednak nie mógł tego widzieć, gdyż odwrócił głowę i patrzył gdzie¶ w ciemno¶ć. Co¶ się i z nim jednak musiało dziać, gdyż głowę wtulił w barki i czasem drżał całym ciałem. A kobieta mówiła: - IdĽcie odpocz±ć, moje drogie dzieci, a ja będę czuwała. Jutro za¶ uradzimy, co mamy pocz±ć, i na noc jutrzejsz± taki we troje rozpalimy ogień, aby go było widać na sto mil. - Gdzie mamy spocz±ć? - W tej chacie pod drzewem: znajdziecie tam chleb, wodę i posłanie. O brzasku ja powrócę, aby odpocz±ć, a wy stańcie na szczycie i patrzcie daleko, dookoła, a gdyby¶cie ujrzeli gdziekolwiek człowieka, wołajcie i zbudĽcie mnie. Usłyszę was nawet wtedy, gdybym umarła. Chłopcy odeszli, powoli st±paj±c przez czerwony kr±g. Nie rzekli do siebie ani słowa, nawet wtedy, kiedy znaleĽli się w biedniutkiej chacie. Co¶ się w nich działo, ale nie wiedzieli co; co¶ im ci±gle szemrało w sercach, ale nie rozumieli tych głosów. Widzieli przez maleńkie szybki okna, jak stara kobieta wlecze z wysiłkiem wielkie gałęzie i karmi nimi ognisko, buzuj±ce i krwawe, potem znowu oczy w dal wytęża, przesłania je ręk± i patrzy, patrzy, patrzy... Rumiany brzask spływał ze wzgórza i jak zaróżowiona woda lał się po jego stokach, aż ku granicy bagnisk, na których buczały dziwaczne głosy i słychać było wci±ż postękiwania i zawodzenia. Czasem dalekie ozwało się wołanie; może to wołał wodny ptak, może zwierz jaki, zapadaj±cy się w bagno, prawie ludzkim głosem wołał pomocy. Wtedy kobieta drż±c wołała: - Czy to ty nadchodzisz, mój synu? Nikt jednak nie nadchodził. Wtedy mdlało w niej serce i ogień, jakby zawiedziony, przygasał i chwiał się żało¶nie, jakby czuj±c, że tej nocy trawił się na próżno, sercem na próżno gorzał i na próżno krwawym rozbłyskiem czerwonego oka patrzył w noc i mrok. Po chwili jednak chwytał nowe przez staruszkę przyniesione drzewo, żywił nim moc przygasł± i znowu gorzał, jak człowiek, w którym duch zamarł na chwilę, żywi się nadziej± i blaskiem na nowo rozbły¶niętych oczu wygl±da cudu. Kiedy za¶ pocz±ł szarzeć ¶wit, zacz±ł ogień umierać powali i układać się na popielisku szarym i beznadziejnym; serce tej kobiety gasło też jak jej nieumęczony ogień, oczy, ¶miertelnie znużone, zaledwie tliły się spojrzeniem, a na jej twarzy, też szarej i nagle spopielałej, zjawiała się bole¶ć zawodu. Wtedy pocieszała się cichym szeptem nadziei: - Słońce jest ja¶niejsze niż moje ognisko. Patrzyła potem, czy na wysokiej żerdzi widnieje czerwona chusta, z daleka widna, we dnie wskazuj±ca drogę, i szła ciężkim krokiem do chaty na sen pełen pfzywidzeń. Kiedy się chłopcy obudzili, ujrzeli j± ¶pi±c±. Miała na bladych ustach lekki u¶miech. Pewnie się jej ¶niło, że syn powraca ¶cieżk± w¶ród bagnistej topieli, wpatrzony w matczyn± czerwon± chustę, któr± wiatr rado¶nie łopoce. Oni wyszli z chaty i przez chwilę patrzyli ciekawie dookoła. Smutno tu było i pusto. Ogień przygasł, wobec słońca mizerny, nad bagniskami wałęsała się mgła; cicho było i spokojnie. - Strasznie tu jest - szepn±ł Jacek. - Smutno bardzo - rzekł Placek. - Czy zostaniemy tu? - O, nie! Pójdziemy na zachód... Tam jest miasto... - Żal mi tej kobiety... - rzekł nie¶miało Jacek. Placek spojrzał na niego z podziwem i szepn±ł z trudem: - Dziwna rzecz: i mnie jej żal... Ale co my tu będziemy robili? - Czy my¶lisz, że syn jej powróci? - Chciałbym, żeby powrócił... Ale ¶pieszmy się, idziemy na zachód. Patrz, tam biegnie ¶cieżka! - Dobrze, ale chciałbym ci co¶ powiedzieć... Nie będziesz się ¶miał? - Tu jest tak smutno, że nie można się ¶miać. - Tym lepiej... Oto wiesz co, zanim odejdziemy... - Mów ¶miało! - Zanim odejdziemy, chciałbym tej kobiecie pomóc. Placek spojrzał na niego z nagłym zdumieniem. - I ja - rzekł nie¶miało - miałem tę sam± my¶l. Ale jak jej pomóc? - My¶lałem o tym... Przygotujemy jej drew na ognisko. Placek skin±ł głow± zaznaniem. - ¦pieszmy się! - rzekł. Nie wiedzieli sami, dlaczego zbieranie gałęzi i wleczenie wielkich konarów szło im łatwo i szybko. U¶miechali się, jakby czynili jak±¶ psotę, i radowali na my¶l, jak się kobiecina zdziwi, ujrzawszy stos drew, nie minęła bowiem godzina, a oni zwlekli chyba pół lasu; ułożyli drwa porz±dnie, ciężkie najbliżej ogniska, opodal lekkie gałęzie. Obejrzeli swoje dzieło z zadowoleniem, po czym u¶miechnięci spojrzeli na chatę, w której spała staruszka. Zaczęli schodzić w±sk± ¶cieżk±, wij±c± się w¶ród bagien, bardzo zadowoleni. Kiedy już uszli kawał drogi, Jacek rzekł nagle: - Słuchaj no, Placek, ale to, co¶my zrobili, to nie była praca? - Oczywi¶cie - za¶miał się Placek - to był figiel. Pomy¶l sobie, jak się kobiecina zdumieje! - Tak, chciałbym to widzieć... ¦mieszna to była kobieta! Ale dlaczego ona nas pocałowała? - Nie wiem - odrzekł Placek zamy¶lony. - I ja tego nie mogę zrozumieć... - Ja my¶lę, że kobiety czyni± to dla swojej przyjemno¶ci. Ta kobieta jednak bardzo mi się podobała, bo nie zrobiła nam najmniejszej krzywdy. - Ale chciała nas zatrzymać, aby¶my pracowali! - Dlatego¶my odeszli. A za to, że nas nakarmiła, nazbierali¶my jej drzewa. - O, nie! - zawołał Jacek. - Ja nie dlatego to uczyniłem. - A ja my¶lałem... - W takim razie my¶lałe¶ jak Patałłach. Ja to zrobiłem dla nas. - Dla nas? A cóż nam z tego drzewa? - Bardzo wiele! Pomy¶l, że idziemy przez bagna, a nie wiemy, jak długo trzeba będzie przez nie wędrować, więc je¶li nas noc zaskoczy, będzie nam jasno, bo ognisko dzisiaj będzie tak wspaniałe jak nigdy. - Nie pomy¶lałem o tym... - Tak, a my¶lałe¶, że to uczyniłem z wielkiej miło¶ci do tej kobiety. Cha! Cha! Nie doczekali tej nocy na bagnach, gdyż około południa weszli już na such± ziemię. Przeszli las, który tak obrzeżał trzęsawiska jak rzęsy oko, i zaczęli wędrować wesołym krajem, pełnym zieleni i przyjaznych głosów. Spotykali coraz czę¶ciej ludzi, których chcieli rozpylać o drogę do wielkiego miasta, jednak nic o nim nie słyszeli, inni tak byli zajęci ciężk± prac±, wielkie krople potu z siebie s±cz±c, że nie chcieli rozmawiać z dwoma obdartusami. Byli i tacy, co ujrzawszy dwóch dziwnych chłopaków, tak nakrapianych na gębie, jakby im kto tuż przy twarzach wystrzelił z pistoletu, tak że nie spalone ziarnka prochu upstrzyły im skórę, uciekali ze strachem, nie mog±c sobie wyobrazić, aby bez czarów ludzkie istoty mogły być tak bardzo do siebie podobne. - Co to jest - mówił do Placka strapiony Jacek - czy wszędzie na całym ¶wiecie ludzie tylko pracuj±? - Tak jako¶ wygl±da - mówił Placek. - S± to, widać, sami obł±kańcy. I ludzie, i zwierzęta... A cóż to czyni ten człowiek? Patrzyli z podziwem, jak ogromny, ciężki, z sękatymi ramionami chłop odbywał dziwn± wędrówkę z dolinki na wzgórze; stali długo, ukryci w krzakach, on za¶ niezmordowanie odbywał dług± drogę nios±c zawsze co¶ w rękach. Kiedy się zbliżyli zaciekawieni, chłop przystan±ł, otarł pot z czoła i patrzył na nich z u¶miechem jasnymi, niebieskimi oczyma. - Witajcie - rzekł wesoło - czy jeste¶cie zdrowi? - Owszem, bardzo zdrowi! - odrzekli zdumieni t± mił± troskliwo¶ci±. - No to chwała Bogu - mówił spracowany chłop - bo byłbym niepocieszony, gdyby wam cokolwiek dolegało. - Dlaczego? Przecie nas nie znasz. - Pewnie, że nie znam, ale się zawsze smucę, je¶li komukolwiek jest Ľle na ¶wiecie. Wszystkim ludziom powinno być dobrze i wszyscy powinni być szczę¶liwi. O, jakże się cieszę! - A ty jeste¶ szczę¶liwy? - Ja jestem najszczę¶liwszy. - Jak możesz tak mówić, kiedy jeste¶ obdarty i spełniasz jak±¶ dziwn± pracę? - Cha! cha! - za¶miał się chłop wielkim, szerokim i szczerym ¶miechem - to jest praca ciężka, ale wcale nie dziwna. - A cóż ty robisz? - Noszę w gar¶ciach ziemię! To bardzo przyjemna robota. - A po cóż ty nosisz ziemię? Przecież wszędzie jest jej takie mnóstwo, że możesz jej mieć, ile tylko zechcesz! Chłop za¶miał się jeszcze weselej. - Ziemi jest dużo - rzekł - ale to nie jest moja ziemia, tylko królewska. Król tu wprawdzie nigdy nie był i pewnie nawet nie wie o tym, że to jego. Nie wiem, na co mu tyle ziemi, bo nikt na niej nie orze ani nie sieje. A ja dostałem w dziedzictwie pust± skałę, na której nic nie ro¶nie. Nikt tego nie chciał brać, więc mnie to dali. Poszedłem do królewskiego rz±dcy i powiedziałem mu, że zginę z głodu, a on za¶miał się i powiada: "WeĽ sobie z królewskiej ziemi, ile tylko potrafisz w gar¶ciach przenie¶ć na swoj± skałę". Dobrze! - rzekłem - i jak widzicie, noszę tę ziemię i będę miał wielkie pole. - A długo już tak nosisz? - Już dwadzie¶cia lat od ¶witu do nocy, a jak miesięczna noc, to i w nocy. Rz±dca królewski przyjeżdżał tu przed niedawnym czasem, bardzo się dziwił, kręcił głow± i powiedział, że on żartował tylko, ale widzi, że chłop toby sobie ziemię przyniósł nawet z piekła. - To ty przeniesiesz aż tyle ziemi? - Cha! cha! - za¶miał się chłop. - Czemu się ¶miejesz? - Ja się ¶mieję, bo ten rz±dca to będzie jeszcze płakał, że zrobił taki żart. Jeszcze ze dwadzie¶cia lat, a ja będę miał wspaniał± rolę, a król będzie miał skałę. - A jeżeli umrzesz, to się nie będziesz bardzo cieszył? - Dlaczego by nie? Nie ja będę używał roli, to będzie jej używał mój syn. - A syna masz? - Nie mam jeszcze, bo ziemi za mało, ale za jakie pięć lat to już będzie można wyżywić ze trzy gęby. To dobra ziemia. - A co będzie, je¶li ci królewski rz±dca odbierze swoj± ziemię? Chłop spojrzał na nich ze zdumieniem. - Jak mi może odebrać, kiedy to moja praca? Moja praca i moje prawo. To już jest moje na wieki wieków. Musiałby mnie przedtem zabić. - A czy ten rz±dca mieszka w wielkim mie¶cie? - Tak! To niedaleko st±d. - Nareszcie! - zawołał Jacek. - To wy aż tam wędrujecie? - Tak, do tego miasta. Znasz drogę? - Sam tam nigdy nie byłem, ale trafić tobym trafił. - Powiadasz, że to niedaleko. Będzie miła? - Mila to będzie. - A może dwie? - Dwie, powiadacie?... Może być, że i dwie. - A nam mówili, że dziesięć - rzekł chytrze Placek. - Dziesięć? Tak mi się co¶ widzi, że będzie dziesięć mil. - A może sto? - Przysięgać tobym nie przysięgał, ale co¶ mi się tak zdaje, że będzie ze sto z okładem. - To trzeba długo i¶ć? - Ej, nie bardzo. - Ze dwa dni? - Za dwa dni zajdzie. - A może za miesi±c? - Można i za miesi±c. - To jaka¶ dziwna droga! - rzekł Jacek. - Nie bardzo - odrzekł chłop - ale długa. - A jak trzeba i¶ć? - Prosto jak strzelił, a potem na lewo. - A kiedy trzeba i¶ć na lewo? - Skręcicie tam, gdzie zawsze pas± się barany. - A jeżeli nie będzie baranów? - To ich trzeba poszukać, bo od baranów idzie się na lewo. - A jeżeli ich nie znajdziemy? - To już nie wiem jak. Jakby były barany, tobym wiedział. Nagle Jacek, który przypadkiem spojrzał przed siebie, wykrzykn±ł: - Co tam widać? - A to wła¶nie to wielkie miasto! - odrzekł chłop. - Czemu¶ tego od razu nie powiedział? - A bo pytali¶cie o drogę! Ale kiedy widać miasto, to już pewnie traficie. - Z pewno¶ci±! ChodĽ, Placek! - Niech was Bóg prowadzi. - Do widzenia! - A b±dĽcie zdrowi - wołał za nimi chłop. - Zamartwiłbym się, gdyby wam się przygodziło co złego. I za¶miał się bardzo serdecznie.

dla dwóch takich co ukradli serce